Co robiłem na wakacjach

8.JPG

W sierpniu 2012 roku, reżim Roberta Mugabe sfinansował większą część najdziwniejszej podróży mojego dotychczasowego życia - niemal miesięcznego, dzikiego rajdu przez RPA, Zimbabwe i Botswanę. Czytajcie, jak było!

Wszystkie opisane rzeczy wydarzyły się naprawdę. Niestety bardzo małą część mogę udowodnić fotograficznie, gdyż straciłem większość zdjęć wskutek idiotycznego wypadku. Musicie mi wierzyć.

Pewnego razu, w ramach jakiejś popijawy, znajoma doktorantka kulturoznawstwa zwierzyła mi się ze swojego pomysłu na pracę doktorską i towarzyszących mu obaw. Pomysł polegał na podróży do Zimbabwe na parę miesięcy i analizie różnic w odłamach wyznaniowych tamtejszej społeczności chrześcijańskiej. Obawy związane były właściwie ze wszystkim. Jednym z powodów wyboru kraju była okazja niespotykanie taniego transportu. Uczelnia koleżanki gościła, w tamtym okresie, zimbabweńskiego studenta - Errola, który pełnił, również, funkcję “attache turystycznego” swojego rządu. Nie wiem, jak bardzo oficjalna była funkcja Errola, jednak od swojego ministerstwa turystyki otrzymał on bardzo konkretną misję - organizację wycieczki krajoznawczej po swej ojczyźnie dla polskich studentów. Powagę zadania podkreślał fakt, że rząd Zimbabwe pokrywał większość kosztów wyprawy i zapewniał oficjalne zaproszenie, które miało pomóc w otrzymaniu wizy. W praktyce, inicjatywa obejmowała każdego, kto się zgłosił a ograniczeniem była tylko ilość miejsc. Koleżanka zakładała, że wykorzysta tą drogę aby dostać się do egzotycznego kraju. Następnie chciała odłączyć się od wycieczki i zamieszkać u zakonników, którzy byli znajomymi jej promotorki. Pozostawały tylko rzeczone obawy - bała się jechać sama. Uniesiony fantazją, powiedziałem że jadę i tego samego wieczoru otrzymałem namiary na organizatorów. Potem nie widzieliśmy się przez kilka miesięcy, niewiele też gadaliśmy. Czas pokazał, że moje pijackie deklaracje nie były dla koleżanki specjalnie kojące i zmieniła temat pracy. Za to ja się zapisałem, pokryłem niskie koszta swojego udziału i rozpocząłem szczepienia przeciw żółtaczce - wilcze słowo nie dym. O decyzji koleżanki dowiedziałem się dopiero z maila organizatora z listą uczestników, na której nie rozpoznałem żadnego nazwiska. Nie miało to dużego znaczenia - jechałem do Afryki.

6.JPG

Plan podróży był następujący - przelot samolotem do Johannesburga, potem załadunek do furgonetek i objazd z przystankami w miastach i parkach narodowych trzech wymienionych krajów. Jego zwieńczeniem miała być “Polsko- Zimbabweńska Kolacja Przyjaźni” w, znanej na cały świat, restauracji Boma nieopodal Wodospadów Wiktorii. Udział w niej deklarowała Pani Minister Turystyki Zimbabwe (nie pamiętam i nie umiem znaleźć, jak się nazywała) i było to bardzo ważne, więc nasza wycieczka zamieniła się szybko w zawrotny wyścig z czasem, by zrealizować program i jeszcze zdążyć na to wydarzenie. Odnieśliśmy sukces i chyba mogę sobie przypisać w nim jakiś udział. Byłem wtedy szczeniaczkiem przed trzydziestką - naiwnym i puchatym jak włókno szklane. Łatwo więc było wmanewrować mnie w takie czynności, jak budzenie kierowców gdy zasypiali za kółkiem, uspokajanie ich w atakach paniki i czytanie mapy ze zrozumieniem. W nagrodę mogłem siedzieć z przodu. Tu jeszcze należy sprecyzować, że byłem w ekipie prawie najmłodszy - dwie studentki dzielnie reprezentowały pierwotne cele inicjatywy. Jednak przyjechały z mamami i nie były związane z uczelnią, z której wywodzili się organizatorzy. Mało kto był, ale to bardzo dobrze - jakby organizatorzy trzymali się swoich zasad, to bym nie pojechał. No to teraz konkrety. Przygód miałem wiele, opiszę najciekawsze, start!

RPA

620x349.jpg

Johannesburg - Soweto, Pretoria, Park Krugera

Pierwsze dni wycieczki poświęcone były na aklimatyzację. Trafiliśmy, więc do miłego “Lodge” za miastem - ogrodzonego skupiska domków letniskowych, z fajnym hamakiem i knajpą. Nie znałem nikogo i szybko okazało się, że łatwiej nawiązać zabawny kontakt z zarośniętym barmanem, niż z rodakami, którzy nie byli tak przeszkoleni w “small talkach” (ja też jestem w tym dramatycznie słaby). Pierwszą noc przesiedziałem przy barze zerując południowoafrykańskie piwne ciekawostki. Nie pamiętam, aby któreś z poznanych piw szczególnie mi smakowało, więc niczego szczególnie nie polecam. Polecam, za to, zabranie ciepłych ciuchów do Afryki Południowej, jeśli wybieracie się tam “naszym” latem. Tam wtedy jest coś w rodzaju zimy - jest sucho, a temperatury wahają sie między przymrozkami w nocy i upałem przekraczającym 20 stopni w południe. Będziecie się ubierać “na cebule”, ciuchy powinny być wygodne i łatwo zmienialne.
Johannesburg sprawia wrażenie niszczejącego. W centrum, wysokie drapacze chmur są brudne i ciche, a wokół wyrastają parterowe budki z szybkimi biznesami o nieprofesjonalnych szyldach, z których odłazi farba. Na ulicach jest sporo śmieci, za to ludzi trochę mniej, niż mógłbym się spodziewać. To nie gwarny Manhattan, gdzie zabiegani maklerzy, brokerzy i prawnicy mieszają się z leniwymi sprzedawcami, modelkami, muzykami i ulicznymi aktorami w przebraniach superbohaterów. Central Business District sprawiało wrażenie, jakby najemcy się stamtąd wyprowadzili - faktycznie, potem przeczytałem że nowym centrum biznesowym miasta jest dzielnica Sandtown. Pozwiedzaliśmy, wjechaliśmy na punkt widokowy wieżowca Carlton Center, (czego nie polecam - szyby są dramatycznie ubabrane) i ruszyliśmy oglądać Soweto.
Soweto-bungee.jpg

Soweto (South Western Townships) znacie z filmów dokumentalnych i fabularnych, jako wielkie slumsy z tragicznymi warunkami mieszkaniowymi. To prawda, samą dzielnice zbudowano z myślą o niskich cenach działek, gdyż stoi ona na zawietrznej stronie wielkiej, pylistej hałdy okolicznej kopalni złota. Chmury pyłu w wietrzne dni są takim problemem, że potrafiły przerwać rozgrywki pucharu świata w nogę na pobliskim stadionie. Kolejną prawdą jest to, że Soweto zamieszkuje połowa populacji Johannesburga - społeczność strukturyzuje się, jak wszędzie. Można podzielić to miejsce na 3 “strefy majątkowe” - osiedla małych, bliźniaczych, jednopiętrowych domków, osiedla parterowe (tam znajdują się posesje arcybiskupa Tutu i Nelsona Mandeli) i najbiedniejsza część bez kanalizacji ani prądu, znana wszystkim z filmów. Chodzenie po bogatszych obszarach Soweto jest stosunkowo bezpieczne. Czasem ktoś będzie chciał Wam coś sprzedać, ale jeśli przewodnik nauczy Was ‘Soweto handshake”, to handlarze nie będą Was traktować jak frajerów i dadzą Wam spokój po takim przywitaniu. Dziwne, ale działa. Najbiedniejszą część Soweto można, w miarę spokojnie, zobaczyć z pobocza drogi szybkiego ruchu, znajdującej się na stromej skarpie nieopodal. W moim przypadku odbywało się to tak:
Nasze furgony się zatrzymują, kierowca rozdaje nam cukierki i upomina, aby zachować ostrożność na poboczu i rozdawać tylko otrzymane słodycze. Otwieramy drzwi, uderza nas okropny zapach braku kanalizacji a przed nami rozpościera się panorama chaotycznego skupiska malutkich domków, byle jak skleconych z blachy falistej (potem dowiedziałem się, że wybór blachy falistej jest podyktowany estetyką mieszkańców, którzy uważają że jest ona piękna). Na naszą skarpę wspinają się dzieci, które, w zamian za cukierki, pozują do zdjęć z rozczulonymi paniami z naszej wycieczki. Cholera mnie trochę bierze, rozdaję wszystkie cukierki i czekam aż ta groteska się skończy. To błąd, bo następna fala trochę starszych dzieci już się do nas wspina. Nie patrzą na mnie zbyt przychylnie, gdy przyznaję się ze wstydem, że wszystko już rozdałem. Tak czy siak zabawa trwa w najlepsze - dzieci wymieniają się fotografami i paniami, panie ze łzami w oczach rozdają cukierki i pieszczoty bez znaczenia. Czasem wsuną jakiemuś fotogenicznemu dziecku o wyjątkowo dużych oczach jakiś banknot, ale tak, by przewodnik nie widział. Imprezę przerywa dziecięce wołanie - to nie kolejny model lecz herold rychłej zguby. Woła i macha, byśmy odjeżdżali. Za nim, po skarpie wspina się grupa nastolatków i młodych dorosłych o hardych minach i zbójeckich zamiarach. Jeszcze nigdy nie widziałem, by ludzie tak szybko zrzucali dzieci z kolan. Rozumiem sens pokazywania turystom takich miejsc, rozumiem, że rozczulone panie i reszta niefrasobliwych fotoamatorów są zdolni do refleksji i człowieczeństwa. Jednak nie umiem skomentować tego wydarzenia w kulturalny sposób.
soweto2.jpg
W Johannesburgu odwiedziliśmy, też, muzeum Appartheidu, które fajnie tłumaczy, co się działo w RPA jeszcze całkiem niedawno. Nie będę się rozpisywał na ten temat, bo nie o to chodzi w moim tekście. Proszę doczytać.
Potem pojechaliśmy do Pretorii, która była piękna, zaniedbana i pełna bezzębnych, brudnych, Afrykanerów, którzy prosili o kasę na paliwo bo wskaźnik im źle działa i fura rozkraczyła im się niedaleko, a oni, tymczasem, nie mają ze sobą żadnych drobnych. Odwiedziliśmy, też, ogrody wokół parlamentu i pretoriańskie muzeum historii naturalnej, gdzie, pośród innych egzotycznych dla Afryki zwierzaków, stoi dumnie wypchany, polski żubr. Szkoda chłopa (nikt nie zapali świeczki za ofiary taksydermii), pojechaliśmy dalej.
Mandela Statue Union Buildings - Heritage Portal - 2014.jpg

Następnym przystankiem był, oddalony o jakieś 600 km (ten konkretny jego kawałek), Park Narodowy Krugera, w którym mieliśmy spędzić 2 dni przed planowanym opuszczeniem terytorium RPA. W tym momencie wszystko zaczęło się rozłazić. Errol, główny organizator imprezy, zupełnie nie przejmował się takimi rzeczami jak zwartość wycieczki, bezpieczeństwo czy komunikacja. Sam prowadził jeden z busów i pędził nim na złamanie karku, lekceważąc łączność z innymi zimbabweńskimi kierowcami, którzy, dla odmiany, mieli jakieś uprawnienia przewozowe i starali się mniej naginać przepisy. Olewał też kontakty z polską opiekunką grupy. To nie byłoby jeszcze takim problemem, ale szybko okazało się, że kierowcy nie znają ani dróg ani szczegółów trasy i w ogóle to są pierwszy raz za granicą. Pędziliśmy, więc, osamotnieni nie wiadomo gdzie, a stosunkowo prosta trasa komplikowała się o przypadkowe objazdy i nawroty. Kierowcą w “moim” furgonie był Addy - cudowny, wesoły i otwarty człowiek. Miał fajne poczucie humoru i łatwo się przywiązywał (do dziś składamy sobie życzenia na fejsie), lecz jego wesołe usposobienie coraz częściej znikało na rzecz grozy, bezradności i senności. Trzeba było go budzić, uspokajać i nawigować, a ja akurat nikogo nie znałem (byłem zbędny) i mój angielski był całkiem komunikatywny. Ponadto miałem Ipada z całkiem aktualną mapą Afryki Południowej. Wziąłem go do grania w gierki i pisania maili z miejsc z WIFI, jednak szybko okazało się że moja mapa jest jedyną mapą, do jakiej mieliśmy dostęp. Nasi kierowcy nie wiedzieli, gdzie jadą i mogli opierać się tylko na rzadkich rozmowach z Errolem. Tak zostałem afrykańskim nawigatorem furgonu. Cała podróż trwała chyba 3 dni i obejmowała jeden nocleg, więc jedną noc, z Addym zarwaliśmy - on prowadził, ja go budziłem. Sama radość.

DSC03669.JPG

Ciekawostki z drogi i porady dla chętnych podróżników:

  • Weźcie ze sobą benzynę. Wiejskie tereny RPA w 2012 nie obfitowały w stacje benzynowe. Być może z powodu niebezpieczeństw - zdarzało się nam trafiać na znaki drogowe informujące, by się nie zatrzymywać bo rozbójnicy - ale nie wiem. Z tego samego powodu, miejcie własną mapę. Nie kupicie jej byle gdzie.
  • W buszu nie wychodźcie z auta. Jeśli nic, ani nikt Was zaatakuje, to akacja będzie Wam chciała wydrapać oczy podczas sikania.
  • Słoni za miastem jest dużo, są dzikie i są strasznymi wandalami. Busz wygląda, jak krajobraz po huraganie - masa wyrwanych z korzeniami krzaków i drzewek, rozrzuconych byle jak i jest to zasługa słoni. Ponadto dranie niszczą ogrodzenia i inne rzeczy. Ludzi też potrafią zepsuć. Bardzo niewychowane zwierzęta.
  • Czarny ląd jest czerwony. Czasem przechodzi w pomarańczowy, beż i żółć. Podobno w listopadzie zmienia się w kwitnący ogród. Wtedy też rośnie ilość opadów i wilgotność powietrza, a moskitiery zaczynają się przydawać.
  • Uważajcie na fast foody. Nie, żebyście mieli je często spotykać, ale unikajcie lokalnych, jeśli się spieszycie. Zdarzyło nam się odwiedzić lokal miejscowej sieciówki (niestety nie pamiętam nazwy), w którym, po złożeniu zamówienia, dowiedzieliśmy się że średnim czasem oczekiwania na posiłek dla jednego klienta jest 20 minut. Straciliśmy 2 godziny na samo czekanie. Lokal wyposażony był w system drive in. Mało kto się spieszy w Afryce.

DSC03709.JPG

Nareszcie dojechaliśmy do Parku Krugera. To wspaniałe, rozległe i dzikie miejsce, po którym zwierzaki łażą, jak modelki po wybiegu. Dzięki rozsianym na szlakach sklepach, można spróbować suszonego mięsa praktycznie wszystkiego, co tam biega, poza nosorożcem i słoniem (przynajmniej ja nie widziałem). Oczywiście zdjęć stamtąd nie mam, bo miałem wypadek, o którym wspomniałem na początku, ale wiecie jak wyglądają zwierzęta w Afryce. Co mi się tam działo fajnego? Bardzo dużo, ale najśmieszniejszy był jeden słoń, na którego natknęliśmy się podczas zwiedzania. My jechaliśmy takim wysokim samochodem z otwartą “widownią”, on przechodził, wraz z ekipą przez drogę. Rzeczony słoń był młody i jeszcze rósł, jednak był już na tyle dojrzały, że miał coś do udowodnienia sobie, kolegom i, przede wszystkim, koleżankom. Gdy nas zobaczył, rozpostarł uszy i ruszył na nas szarżą, ocierając się lekko o naszą “widownię”. Zdążyłem to nawet nagrać, ale straciłem plik. Musicie mi wierzyć.

Zimbabwe.

DSC03965.JPG

Wielkie Zimbabwe, Bullawayo, Park Narodowy Matopos, Park Narodowy Hwange, Wodospady Wiktorii.

Droga do przejścia granicznego w BeitBridge wiedzie przez, całkiem wysoko zawieszony most nad rzeką Limpopo. Malowniczość szybko się kończy - zimbabweński posterunek graniczny potrafi zepsuć humor. Ludzi na granicy jest masa i niektórzy czekają na swoją kontrolę przynajmniej przez dobę, o czym świadczyły spontaniczne obozowiska, założone wokół posterunku. My mieliśmy szczęście. Jako beneficjenci zaproszenia Ministerstwa Turystyki, czekaliśmy pół dnia, może minimalnie więcej. Oczekiwanie wieńczyła rozmowa ze znudzoną panią oficer, która siedziała w odrapanym okienku przed wyłączonym komputerem. Parę sztampowych pytań i niska opłata zaowocowały upragnioną wizą i pieczątką w paszporcie. Nie wiem, na co się tyle czeka, być może potraktowano nas ulgowo.
Następne w programie było Wielkie Zimbabwe (tłum - “Dom z Kamieni”), czyli XV-wieczny pałac królewski (obecnie ruiny) zbudowany w oparciu o olbrzymie głazy. Najpierw była to stolica imperium Monomotapa, stworzonego przez przodków ludu Shona. Następnie podbili je i kontynuowali jego zastosowanie przodkowie ludu Ndebele, którzy stracili kraj na rzecz Cecila Rhodes’a i Kompanii Południowoafrykańskiej. Przechadzaliśmy się po ruinach, słuchając historii królewskich obyczajów - tu mieszkał król, tu jego żony i nałożnice, tu synowie, tam córki, tu był kompleks świątynny, a gdzie indziej sala audiencyjna i sala narad. Wszystko musieliśmy sobie wyobrażać, jedynie wioska z tamtejszego okresu była od wielu lat rekonstruowana z gałęzi i gliny. Coś, co kiedyś stawiano w parę tygodni, było mozolnie odtwarzane po kawałku od czasu do czasu, przez lata. W Afryce mało kto się spieszy.
great-zimbabwe.jpg
Zobaczyliśmy, co było do zobaczenia i pognaliśmy do Bullawayo, kolorowego miasta produktów zastępczych. Burzliwa historia niepodległości Zimbabwe, jego kulawa polityka wobec białych Rodezyjczyków, niesnaski wewnętrzne, nieco ludobójcza zemsta Shona na Ndebele za przekazanie kraju Rhodesowi i reżim Mugabe sprawiły, że Zimbabwe praktycznie nie miało w 2012 roku handlu zagranicznego. Nie trafiały tu produkty zagranicznych marek, większość rzeczy w Zimbabwe było produkcji Zimbabwe (chyba że ktoś sobie coś przemycił - podobno przemycano wszystko, od serów po sprzęt RTV i AGD). Rodzima produkcja działała, sklepy były pełne, choć raczej nie widać w nich było autochtonów. Hiperinflacja w 2012 szczytowała tak agresywnie, że przestano już ją liczyć i drukować miliardy zimbabweńskich dolarów w jednym papierku. W obieg wchodził dolar amerykański, możliwe że nie był on zbyt dostępny dla ludności. Nie wiem, jakie ceny obowiązywały obywateli, ale ceny dla turystów były wyższe niż w RPA - czyli całkiem wysokie, tym bardziej, jeśli uwzględnimy jakość produktów. Produkty spożywcze były bardzo średniej jakości, lecz zjadliwe, za to alkohol i fajki - ohydne. Co zabawne, napoje gazowane 0,33 potrafiły kosztować do 5$, piwo nawet 8, za to whiskey 0,7l jedynie 10$ - i tak dużo, ale, w porównaniu z resztą, nie aż tak. Trunek ten występował w 3 markach - złej, okropnej i najgorszej. Wskutek eksperymentów, okazało się, że jeśli połowę butelki złej whiskey wypełnię wodą mineralną, to otrzymam całkiem znośny napój o lekkim smaku i zapachu politury do drewna. Tak narodził się Napalm - mój autorski drink afrykański, który zrobił prawdziwą furorę wśród innych uczestników, ponieważ zadziwiająco łatwo leczył obawy i nerwy. Cała zabawa polegała na tym, by jak najszybciej zgwałcić kubki smakowe pierwszą połówką butelki, a potem rozkoszować się rozwodnionym napojem, gdy otępiałe komórki patrzą nieruchomo w ścianę, kiwając się w pozycji płodowej. Bullawayo było zatłoczone, barwne i chyba nieco czystsze od Johannesburga i Pretorii. Nie wszystkie ulice były asfaltowe a samochody wzbijały chmury czerwonego pyłu, jednak było tu całkiem przyjemnie. Niestety ubóstwo było wszędobylskie i w równym stopniu dotykało większość mieszkańców miasta. Poznałem tu, również specyfikę zimbabweńskiej kuchni, która okazała się wyjątkowo “polska”. Podstawą posiłku w Zimbabwe jest “sadza” - puree kukurydziane, nieco bardziej suche i zwarte, lecz bardzo podobne w smaku do naszych ziemniaków. Obok wlewany jest jakiś gulasz lub kotlet, a wszystko doprawione jest zieleniną. Całość wygląda i smakuje zaskakująco podobnie do naszych domowych obiadów. Największa różnica jest taka, że “sadza” jest też traktowana jako sztucieć - urywa się kawałek, robi się kieszonkę i do niej zgarnia się resztę obiadu. Kuchnia nie była jedyną rzeczą, która upodabniała Zimbabwe do Polski. Z uspokajająco - pobudzających rozmów z Addym, dowiedziałem się, że duża część Zimbabweńczyków ma wyższe wykształcenie, jednak, podobnie jak w naszej ojczyźnie, bywa ono nieprzydatne i nie gwarantuje ono zatrudnienia.
bulawayo-03.jpg
Pouczająca i odkrywcza wizyta w Bullawayo zbliżała się ku końcowi. Nasz grafik był napięty, droga daleka, a Addy przerażony i niewyspany. Ja jednak miałem już swoje panaceum na trudy drogi. Wszyscy mieliśmy - Napalm przemienił marudnych turystów w łowców przygód. Popędziliśmy dalej i, mimo że kierowcy znali teren, podróż wcale nie przebiegała łatwiej niż wcześniej. Tak samo się gubiliśmy, tak samo nadwyrężaliśmy Addy’ego i kontakt z Errolem był równie słaby. Co widziałem z okien pędzącego furgonu? Niestety, głównie biedę. nieciekawa sytuacja polityczno - ekonomiczna, w którą wpakował się kraj, mocno odciskała się na poziomie życia mieszkańców. Drogi w Zimbabwe są stosunkowo puste, a rzadkie samochody - stare. Za to policja wozi się fajnie - w białych, dość nowych furach. Na patrol można się natknąć dziwnie często, jak na tak małą ilość prywatnych samochodów w kraju. Najczęściej w formie kontroli dokumentów - policja zatrzymuje i legitymuje wszystkich przejeżdżających dany odcinek drogi.
zim-police.jpg
Niewygody podróży, potęgowane były, dodatkowo, przez niewygody noclegowe - na postojach nie czekały na nas klucze, lecz dezorientacja bądź nieobecność gospodarzy i długie godziny oczekiwania na rozdzielenie kwater. Nie ma się co dziwić - najczęściej byliśmy jedynymi gośćmi odwiedzanych przybytków. Mam również wrażenie, że nasze postoje wymagały jakichś dodatkowych konsultacji z miejscowymi urzędnikami - ludzie, którzy nas witali, lub kwaterowali nie zachowywali się jak hotelarze. Na szczęście, gospodarze byli zawsze na tyle uprzejmi, że rozdawali nam pożywienie, które jedliśmy pod gołym niebem. Noce nie były już tak zimne jak w okolicach Johannesburga. Byliśmy odrobinę bliżej równika, albo ze zbliżającym się wrześniem, zbliżała się wiosna - nie wiem, co było powodem. Tak czy siak, nocne oczekiwanie na łóżko wśród tajemniczych pohukiwań w koronach drzew, było całkiem przyjemne, szczególnie gdy w żyłach wrzał Napalm.
Dotarliśmy do Matopos, gdzie odwiedziliśmy grób Rhodesa - skromny postument z tabliczką, umieszczony na szczycie olbrzymiego, obłego głazu upstrzonego pomarańczowymi porostami. Wokół wznosiły się podobne formacje skalne. Między kamieniami biegały duże, pstrokate jaszczurki, które średnio bały się ludzi i było ich tyle, że można było włożyć rękę w ich kłębowisko i wyjąć sobie jedną. Nikt nie próbował - podejrzewam, że taki czyn na terenie parku narodowego jest przynajmniej wykroczeniem, jednak niektórym z nas udało się pogłaskać zwierzątka.

This photo of Matobo National Park - The Matopos is courtesy of TripAdvisor
Czas uciekał, więc pojechaliśmy dalej - do Parku Narodowego Hwange, który okazał się nieco uboższy w sklepy, lecz równie bogaty w zwierzęta. Zostaliśmy tam przez jedną noc, objechaliśmy kawałek w otwartej ciężarówce, zażegnaliśmy jakąś mniejszą katastrofę (przepraszam, pamiętam, że coś się działo, ale nie pamiętam co :D) i pojechaliśmy dalej. Czekał na nas finał wycieczki - Wodospady Wiktorii i impreza w Bomie. Tym razem nie było daleko.

This photo of Hwange National Park is courtesy of TripAdvisor
Dojechaliśmy wieczorem i znów spotkaliśmy się z sytuacją wielogodzinnego oczekiwania na klucze. Za to, nasze kwatery prezentowały się pięknie. Były to czteroosobowe domki na terenie Parku Narodowego Victoria Falls, położone na brzegu Zambezi. Każdy domek miał piękną werandę i ok. 30 metrów ogródka, który kończył się porośniętą wysokim sitowiem malutką, piaszczystą plażą ze śladami krokodyla, w przypadku “mojego” domku. Jednak zanim otrzymaliśmy klucze, musieliśmy odczekać parę godzin, podczas których odkryliśmy, czemu domki na terenie parku, przy rzece i bez ogrodzenia nie są wcale fajnym pomysłem. Nasze oczekiwanie szybko zamieniło się w mocno oprocentowaną, głośną imprezę na werandzie jednego z domków. Jednak z nadejściem zmroku, nasz hałas był coraz skuteczniej zagłuszany przez spragnione zwierzęta, które z jednej strony były na tyle taktowne, by omijać trawiasty ogródek (czas pokazał, że nie na długo), z drugiej, idąc przez krzaki, robiły niezłe larmo, łamiąc gałęzie lub, w przypadku słoni - wyrywając całe drzewka. Nasza impreza cichła, dźwięki zwierzaków były ciekawsze od rozmów. Nareszcie dostaliśmy klucze, rozeszliśmy się do domków, ja zaś zaryzykowałem życiem. Jak? Otóż, po rozlokowaniu się w domkach, zasiedliśmy z kolegą na werandzie, by wyzerować alkohole. Rozmawialiśmy cicho, patrząc jak po naszym trawniku łazi jeżozwierz, który dziwnie nie zbliżał się do rzeki, lecz tylko spojrzał w jej stronę, pokręcił się chwilę i zniknął w krzakach z boku. Spojrzeliśmy na przybrzeżne sitowie - ziała w nim czarna dziura. Wydawało mi się, że nie mieliśmy dziurawego sitowia, kolega również był nieco zaskoczony obecnością wyrwy. Zdecydowałem, że zbadam sprawę, kolega zgodził się, że to dobry pomysł i pożyczył mi latarkę. Nie byle jaką - taką małą i mechaniczną, napędzaną skurczami ręki, skrzekliwą latarenkę, która sensownie świeciła może na 5 m. Potem jej światło się rozpraszało. Tak uzbrojony, jąłem zbliżać się do dziury, która niewiele sobie ze mnie robiła aż do momentu, w którym byłem naprawdę blisko. Wtedy dziura podniosła łeb i błysła okiem a ja w słabym świetle zobaczyłem zarys pyska hipopotama. Wytrzeźwiałem. Hipopotamy to najbardziej mordercze z afrykańskich kręgowców, zabijają więcej ludzi rocznie niż lwy i krokodyle. Drapieżniki atakują z głodu, hipki dla zabawy. Szczególnie wieczorami, gdy wychodzą z akwenów by paść się w przybrzeżnej roślinności - lubią sobie zamordować pechowego nosiwodę, lub ciekawskiego badacza dziur w sitowiu. Takiego jak ja. Przestałem pompować latarkę i zacząłem powoli wracać tyłem do domku. Bałem się biec, hipek w sprincie osiąga prędkość 30km/h, nie chciałem mu dawać powodów do przebieżki. Cofałem się, śledząc czujnie ruchy potwora w ciemności - strach sprawił, że widziałem go teraz całkiem nieźle. Hipek trochę pokręcił się w miejscu i opuścił łeb, wracając miłosiernie do obgryzania trawnika. Wtedy puściłem się biegiem, po drodze mobilizując, też, kolegę do ucieczki. Mieliśmy dość werandy na ten wieczór. Poszliśmy spać.

hip_bil.jpg

Jeśli jeszcze to do Was nie dociera - weźcie sobie porządną latarkę do Afryki. Taką co daje długi promień światła, zasilaną bateriami i panelami słonecznymi. Taką, dzięki której zobaczycie hipka z werandy, a nie - dopiero gdy prawie się z nim zderzycie. Weźcie też dodatkowe baterie do tej latarki i ich sobie pilnujcie. Nie róbcie głupich rzeczy, nawet po pijaku, bo umrzecie.
Nazajutrz, z rana, pojechałem pojeździć na słoniu, potem poznałem Kordiana.
Do tej pory o tym nie wspominałem, ale przez cały wyjazd byliśmy zaczepiani przez bardziej lub mniej bezpośrednich żebraków i sprzedawców byle czego. Bywalcy ulic krajów Afryki Północnej wiedzą, jak natrętni mogą być tacy ludzie i jak ciężko jest się ich pozbyć i nie zostać okradzionym w bardziej lub mniej sztucznym, ulicznym lub jarmarcznym tłoku. Na południu wygląda to trochę inaczej. Częściej można zostać agresywnie napadniętym, niż paść ofiarą kieszonkowca, a negocjacje bądź odmowy muszą się opierać na ludzkiej szczerości i pragmatyzmie. Tutaj ludzie częściej pokazują swoje prawdziwe intencje. Gdy zaczepiali mnie handlarze, mówiłem, że ich towar mi się nie przyda i że go pewnie zgubię lub zniszczę ponieważ mam tylko jeden plecak i będę w ciągłym ruchu - z takim wytłumaczeniem sprzedawca się zgadzał i szedł zaczepiać kogoś innego. Gdy oddałem parę butów żebrakowi (miałem takie niefajne sandały, w których nie chodziłem, a rozmiar akurat pasował na bosego, który zapytał mnie o obuwie) - powiedziałem mu i jego kolegom, że nic więcej nie mogę oddać, bo mam wyliczone i mi nie wystarczy, a nie mam czasu na sklepy i nie mam skąd kasy pożyczyć - interesanci pożegnali się i więcej nikt mnie nie niepokoił. Warto jest racjonalnie uzasadniać odmowę, patrzeć w oczy i mówić prawdę. Chyba, że zaczepia Was biały Afrykaner, oni bywają namolni i cwaniakują.
DSC03727.JPG

Mimo wyżej wymienionego ułatwienia, to i tak nie było miłe ze strony organizatorów, gdy wysadzili nas na targu artystycznych pamiątek i kazali wrócić za godzinę. Niby kupcy reagują na sensowne odmowy, ale jest ich tylu, że odmawianie i tak szybko staje się męczące. Jednak co było robić? Przedzierałem się przez natłok ofert, aż dotarłem niemal na koniec targu, gdzie zobaczyłem stragan o nazwie “Kordian’s Corner”. Prowadził go Kordian - siwy handlarz i rzeźbiarz z plemienia Tonga, który najpierw chciał mi wcisnąć swoje towary, lecz gdy grzecznie odmówiłem, zaczął mnie pytać o rodziców i pochodzenie, potem opowiedział o sobie to samo. Opowiedział mi, też, o NyamiNyami - rzecznym, wężowym bogu Zambezi, zmagającym się z tamą Kariba, której budowa zmusiła Tonga do częściowej emigracji. Raz prawie mu się udało wygrać, co skończyło się powodzią i ofiarami w ludziach. Jednak tama nadal stoi, ale do czasu - Tonga wierzą, że wielki, rzeczny wąż wreszcie dopnie swego.
Odwdzięczyłem się opowieścią Kordianie Słowackiego - literackim herosie polskiego romantyzmu. Na koniec, prawdziwy Kordian stwierdził, że potrzebuję powitalnego prezentu, skoro przyjechałem z tak daleka i dał mi figurki kobiety i mężczyzny - zbaraniałem i chciałem od razu je kupić, by nie nadwyrężać interesu nowego kolegi. Kordian odparł, że teraz to mogę się wypchać i prezent to prezent - mam brać za darmo. Wziąłem potulnie figurki, owinąłem szczelnie w skarpety, by nic się im nie stało, a po powrocie oddałem rodzicom, by się kurzyły na ich półce. Jeśli miałem jakieś pretensje wobec rdzennych mieszkańców południowej Afryki (po takiej wyprawie można się nabawić uprzedzeń, szczególnie gdy nie ma się czasu na spokojną refleksję), to Kordian swoim gestem odkupił moje krzywdy i ugłaskał zszargane nerwy.
DSC03692.JPG
Wodospady Wiktorii są tak wielkie, że aż abstrakcyjne. Człowiek nie jest gotowy na ten widok i może go zignorować przy pierwszym kontakcie, nie wierząc weń tak, jak Indianie podobno nie wierzyli i ignorowali widok europejskich żaglowców, które po raz pierwszy przybijały do ich brzegów. Trzeba tam chwile postać, pogodzić się z sytuacją i uzmysłowić sobie, co się ma przed oczami - miliony litrów szerokiego rozlewiska Zambezi spadają w przepaść o głębokości 108 m, wzbijając chmury kropelek na dziesiątki metrów wzwyż. Tym razem mam zdjęcia, ale radzę sprawdzić to samemu.
DSC03946.JPG
Dzień obfitował w atrakcje - odwiedziliśmy jeszcze farmę krokodyli i przepłynęliśmy się łódką po Zambezi. Potem dostaliśmy 2 godziny aby przygotować się do naszej dyplomatycznej kolacji w Bomie. Po kilkunastu minutach prysznica i przebierania, wraz z kolegami zaczęliśmy pić Napalm dla kurażu. Do Bomy dotarliśmy pijani, jednak, mimo to, zrobiła na nas wrażenie swoim karykaturalnym przepychem i wielkością. Impreza obejmowała szwedzki stół, pokazy folkloru, naukę gry na bębnach i spotkanie z Panią Minister, na które tak gnaliśmy. Zjawiła się, według planu, posiedziała 20 minut i coś pogadała, ale siedziałem za daleko i nie słyszałem, co miała do powiedzenia. Potem poszedłem zajarać, przegapiając przy tym fotkę dla prasy. No i bardzo dobrze, to nic ciekawego. Co było ciekawe? Szwedzki stół, uginający się od wszystkich zwierząt, jakie nosi czarny ląd. Ciekawsze rzeczy, których spróbowałem to całkiem niezłe risotto z grubymi larwami (niestety tak doprawione, że larwy smakowały risottem), młody krokodyl co smakował jak kurczak i karp z mulistego stawu na raz, no i guziec. Przysięgam - w życiu nie jadłem niczego lepszego od guźca. Niebo w gębie!
7.JPG

Jeśli chodzi o bębny, to niczego się nie nauczyłem. Za to animatorzy rozrywek w Bomie, nauczyli się, żeby nie dawać pijanym bębenków bo zaczną w nie walić tak wesoło, jak chaotycznie, czym skutecznie zasabotują program szkoleniowy. Co więcej, bardzo ciężko im później te bębenki zabrać. Świetna zabawa, taki bębenek. Polecam do alkoholu.
Impreza skończyła się po paru godzinach, a my, zamiast udać się do łóżek, ruszyliśmy szukać benzyny, którą kupiliśmy na lewo za miastem. Potem rzuciliśmy się galopem do Johannesburga. Mieliśmy całą Botswanę do przejechania a termin naszego odlotu do domu zbliżał się bardzo niebezpiecznie.
DSC04030.JPG

Botswana

DSC04082.JPG

Botswanę pamiętam, jak przez mgłę. Była znacznie bardziej pustynna od RPA i Zimbabwe, ale również znacznie bardziej cywilizowana i majętna. Mijane miasteczka czasem bywały skromne, lecz schludne, a wyprzedzane samochody były bardziej nowoczesne niż te, widziane we wcześniej odwiedzonych krajach. Francistown, w którym mieliśmy krótki przystanek zbiórkowy, również sprawiał wrażenie bogatego, czystego, dobrze urządzonego miasta. Nie mieliśmy jednak czasu, aby weryfikować pierwsze wrażenia - jechaliśmy niemal bez przystanków przez 2 noce. Raz zatrzymaliśmy się na krótkie zwiedzanie w pustynnym parku narodowym, gdzie ze skąpego buszu wyrastały formacje skalne, przypominające te z “Króla Lwa”, ale nie pamiętam jego nazwy. Nie umiem, też, znaleźć go w googlach, mimo że jest na mapie naszej trasy parę miejsc, które mogłyby pasować. Ciekawym wydarzeniem było spotkanie z policją - chcieliśmy spytać o skrót do granicy z RPA, bo mapa coś sugerowała, jednak zaznaczona droga nie była taką grubą kreską, jak inne. Policjanci, po okazaniu mapy, najpierw długo określali położenie, potem mocno zaskoczył ich fakt, że są tak blisko RPA i w końcu stwierdzili, że nie wiedzą nic o skrócie, a ich wyraz twarzy sugerował, że mapa średnio ich przekonuje, jako narzędzie. Dało mi to do myślenia, być może na południu Afryki, mapy nie są szczególnie lubiane i dlatego ich obecność w busach nie była, dla Errola oczywista. Nie było czasu rozmyślać - trzeba było pilnować drogi, budzić Addy’ego i martwić się, czy zdążymy. Zdążyliśmy, mimo krwawej ofiary z rzecznej świni, na którą nadział się jeden z furgonów. A może właśnie dzięki niej? Tak czy siak, się udało.
4.JPG
Czy mam jakieś wnioski końcowe? Czy z moich przygód wyłania się jakaś uniwersalna prawda na temat południa Afryki i tamtejszych ludzi? Broń Boże! Mój materiał jest skrajnie subiektywny, dla mnie Afryka była szalona, chaotyczna i dzika, ale też przyjazna, lojalna i szczodra. Tacy sami byli jej mieszkańcy, których poznałem. Ale tylko oni - nie robiłem badań statystycznych, spotkałem tylko kilka osób. Nie żałuję, że byłem i napewno tam wrócę.
5.JPG
Posłowie
W 2015 Chiny umorzyły 40-milionowy dług Zimbabwe, co pozwoliło uczynić chińskiego Yuana nową, zimbabweńską walutą. W 2017, w wyniku zamachu stanu, Robert Mugabe został odsunięty od władzy, co zakończyło niemal 30-to letni okres jego dyktatury. Nowym prezydentem został Emmerson Mnangagwa, który zapowiedział unormowanie niezdrowych stosunków międzynarodowych. Zimbabwe ma zrekompensować straty, powstałe w wyniku nacjonalizacji gospodarstw rolnych, kiedy to biali właściciele zostali bezzwrotnie pozbawieni majątków. Również w 2017, Zimbabwe, przyjęło pierwszego białego farmera. Kraj, pod nowym przywództwem otwiera się na inwestorów i kontakty międzynarodowe. Nowy rząd naprawia stare błędy, co, napewno, będzie dobrym powodem dla zniesienia blokad gospodarczych Zimbabwe i wznowienia z krajem kontaktów dyplomatycznych. Trzymam za nich wszystkie kciuki, jakie mam.
DSC03996.JPG

Tekst zgłosiłem do konkursu Temat Tygodnia, w luźnym nawiązaniu do tematu nr 2: Zamachy na Fidela Castro, czyli: Mój kontakt z dyktaturą Roberta Mugabe.

Niezalinkowane fotki są moje. Można je poznać po tym, że są brzydsze i nie mają linków. Obrazki:

https://www.iol.co.za/business-report/markets/commodities/fourways-mall-to-become-a-super-regional-mall-11538799
http://www.sowetotour.co.za
https://backpackerlee.wordpress.com/2016/01/07/should-you-visit-the-soweto-slums/
http://www.theheritageportal.co.za/notice/meaning-nelson-mandela’s-legacy-his-second-commemoration
http://www.africangamesafari.com/matobo-zimbabwe.html
http://gabisworld.com/photo/cities/bulawayo/03/
http://newsofthesouth.com/zimbabwe-police-reveal-road-traffic-fines-rates/
https://www.tripadvisor.co.za/LocationPhotoDirectLink-g477980-i23344391-Matobo_National_Park_The_Matopos_Matabeleland_South_Province.html
https://www.tripadvisor.co.za/LocationPhotos-g477977-w5-Hwange_National_Park_Matabeleland_North_Province.html#313151356
https://www.awf.org/wildlife-conservation/hippopotamus